Rozmiar czcionki:
A
A
A
Kontrast:
a
a
a
a

"Nigdy się nie załamałam" - wywiad z Zuzanną Butkiewicz

"Myślałam, że jestem kobietą niezniszczalną, że mogę wszystko. I bardzo długo mogłam. Później okazało się, że niezniszczalna nie jestem" - mówi Zuzanna Butkiewicz. Właśnie ukazała się jej książka pt. "Pół mózgiem, pół serio", w której opisuje swoje doświadczenia związane z udarami, jakich doznała. Opowieść jest wyjątkowa, nie tylko ze względu na przeżycia autorki, ale pełną humoru narrację.

Monika Szubrycht: Jak to się mogło stać, że kobieta w pani wieku doświadczyła takich problemów zdrowotnych?  

Zuzanna Butkiewicz: Nie wiedziałam o tym, że dużo chorób już w sobie miałam i nosiłam je, niektóre właściwie od urodzenia. Dopiero po udarach i dokładnych badaniach wyszło, że mam wrodzoną wadę serca. Kolejna sprawa - cholesterol -  wiedziałam, że mam wysoki, ale mówiono mi, że to jest sprawa dziedziczna, "taka uroda".

Bo mogła być taka uroda, niektórzy z nas mają wysoki cholesterol.

- Tak, ja się na to nigdy nie leczyłam, natomiast moja dieta nie do końca była taka, jaka powinna być. Miałam niskie ciśnienie, ale nie przejmowałam się tym, piłam dwie, trzy kawy dziennie. Potem okazało się, że ciśnienie mi skacze i to do niebezpiecznych rejestrów, co pokazały badania całodobowe. Okazało się, że mam skoki ciśnienia nawet do 200, o piątej czy szóstej rano. To są tak zwane godziny śmierci. Wtedy najczęściej dochodzi do udarów, zawałów, różnych zdarzeń kardiologicznych i neurologicznych - i ja to miałam. Później stwierdzono, że mam genetyczne zaburzenie krzepliwości krwi, a na to nie ma chyba żadnego lekarstwa. Do przyczyn medycznych dołożył się tryb życia, wiele lat stresu w nieudanym małżeństwie, a później w okresie rozwodowym, samodzielne wychowanie dzieci, co też jest nie lada wysiłkiem. Myślałam, że jestem kobietą niezniszczalną, że mogę wszystko. I bardzo długo mogłam. Później okazało się, że nie jestem niezniszczalna, nie jestem robotem. Sama siebie też po części doprowadziłam do takiego stanu.  

Pewnego dnia obudziła się pani rano i nie mogła wstać z łóżka. Co był dalej? Jak wyglądał pierwszy udar? 

- Miałam konkretne plany na ten dzień, związane z urlopem. Obudziłam się z bardzo silnym bólem głowy i kompletnie bezwładną ręką - nie czułam jej, nie wiedziałam gdzie jest. A przez to, że wcześniej miałam epizody drętwienia rąk, próbowałam to sobie rozmasować, czekając, aż krążenie wróci i wróci czucie w ręce. Nie wróciło, niestety. Poszłam do łazienki, chciałam się wykąpać, ubrać, przygotować do następnej części dnia. W łazience zabrakło mi sił, upadłam. Moje dzieci, które na szczęście były w domu, bo to były wakacje, przyszły do mnie i próbowały mi pomóc, bezskutecznie, bo nie miały sił, żeby mnie podnieść. Pobiegły po zaprzyjaźnionych sąsiadów, którzy mieszkają piętro wyżej. Sąsiad, gdy mnie zobaczył, od razu powiedział: "Zuśka, ty masz udar". "Jaki udar, człowieku! Ty mi rękę pomóż znaleźć, bo nie wiem, gdzie jest!" - mówiłam. Cały czas byłam zła na rękę, że mnie nie słucha. Byłam na nią wściekła, a sąsiad nie dawał za wygraną. Jeszcze się z nim kłóciłam, kiedy chciał wezwać pogotowie, a już miałam lekkie problemy z mową. Bełkotałam, ale kłóciłam się zawzięcie, że nic mi nie jest. Tłumaczyłam mu: "Ty mnie zawieź z córką do lekarza, bo jestem umówiona na wizytę, ale chyba nie dam rady jechać samochodem". Nie przyjmowałam do siebie, że coś mi się dzieje. Dopiero jak przyjechało pogotowie, medycy stwierdzili, że mam udar i zabrali mnie do szpitala, wtedy dotarło do mnie, że rzeczywiście, dzieje się coś złego. Natomiast słowo na "u" - udar - kompletnie do siebie na początku nie przyjmowałam.   

Skąd sąsiad wiedział, że to udar?  

- Jest mądrym facetem. Myślę też, że podobnie jak ja, miał przeprowadzone w swojej pracy szkolenia z pierwszej pomocy, oraz z rozpoznawania udarów. Dwa miesiące wcześniej, przed moim udarem, sama byłam na takim szkoleniu. U siebie nie rozpoznałam objawów, ale sąsiad tak. Miałam opadniętą połowę twarzy, bełkotliwą mowę i kompletnie bezwładną rękę. On to wszystko złożył do kupy. 

Jak pani się czuła, kiedy ratownicy potwierdzili diagnozę? 

- Gdy potwierdzili słowa sąsiada, uwierzyłam. Cóż będę się kłóciła z lekarzami, że wiem lepiej? Nie. Musiałam przyznać, że pewnie oni mają rację, a nie ja. Oprócz bólu głowy naprawdę nie czułam się źle. Gdy powiedziano mi, że mam rozległy obszar niedokrwienny mózgu, wbiło się to w moją głowę i próbowałam zrozumieć, co to znaczy. Nie tłumaczono mi tego, więc sama wydedukowałam, że mój mózg jest po prostu w dużej części martwy. Wydawało mi się, że to kiepski żart. Leżałam i myślałam: pół mojej głowy jest martwe. Oczywiście przesadzam, mówiąc, że pół. Zastanawiałam się jak to możliwe, że jestem w pewnej części martwa? Nie potrafiłam tego zrozumieć i strasznie chciałam zobaczyć to na ekranie. Niestety, nie zobaczyłam, ale mój tato, który do mnie przyszedł, widział. Wiem tylko, że w mojej głowie jest spory obszar uszkodzony. Jednak przede wszystkim myślałam o dzieciach. Wiedziałam, że zostały z sąsiadami, więc nie martwiłam się, że są bez opieki, ale martwiłam się, że do nich nie wrócę. To byłoby najgorsze. Z drugiej strony przychodziły mi do głowy absurdalne myśli, że przecież namioty są już spakowane do wyjazdu, że muszę się zebrać, bo obiecałam dzieciom. Ręka? Głowa? Ja chora? W ogóle nie zwracałam na to uwagi, miałam przecież jechać. Nie negowałam istnienia choroby, ale ciężko mi było w nią uwierzyć, zaplanować wszystko na nowo. 

Nie widziała pani w jakim będzie stanie. Dało się planować?

- W mojej chorej głowie - tak. Chociaż to było życzeniowe planowanie. Strasznie chciałam wrócić do dzieci. Później, kiedy zgłosiłam się do psychologa na terapię, tłumaczyłam, że dla mnie nie było straszne, że umrę. Najgorszą myślą było, że zabraknie mnie moim dzieciom. To było dla mnie nie do przeskoczenia. 

W jakim wieku są pani dzieci?

- Córki, bliźniaczki mają 11 lat, syn 13. Sama wychowuję dzieci, bo były mąż mieszka za granicą. Kiedy nasza rodzina się rozpadła sprowadziłam się z dziećmi do Polski. Ich ojciec bywa tu raz na 3 miesiące, czasami rzadziej, na weekend. Wszystko jest na moich barkach i wiedziałam, że jak mnie zabraknie, będzie bardzo ciężko. 

Wiem, że wielkim wsparciem byli dla pani rodzice i przyjaciele. Wykruszyły się niektóre stare znajomości? Powstały nowe?

- I jedno, i drugie. Była przy mnie najbliższa przyjaciółka, z którą znam się od ponad 30 lat. Przyjechała do mnie z Warszawy i zamieszkała z moimi dziećmi, kiedy byłam w szpitalu. W sumie w szpitalach spędziłam dwa miesiące, więc jej pomoc była ogromna. Druga przyjaciółka, z którą jeszcze bardziej zbliżyłyśmy się w trakcie choroby, jest jednocześnie moją kierowniczką w pracy. Bywała u mnie w szpitalu bardzo często, wyprowadzała na spacerki, przywoziła jedzenie, wodę, lekarstwa, była to niesamowita pomoc. I sąsiedzi. Moi sąsiedzi z góry byli cały czas obecni przy mnie i przy moich dzieciach. Nasze znajomości już trwają wiele lat, ale odezwał się do mnie kolega z liceum, z którym się nie widziałam ponad 30 lat, działa w branży medycznej. Nagle zaczęli się do mnie zgłaszać znajomi, z którymi kiedyś coś mnie łączyło, teraz już nie, ale jest Facebook, więc można się kontaktować i wymieniać informacje. Pojawili się nowi ludzie, od których także dostałam dużo wsparcia, też pomocy fizycznej i finansowej, ale też wsparcia psychicznego, którego bardzo potrzebowałam.  

Pozwolę sobie zacytować: "Niepocieszona niepowodzeniem doszłam do wniosku, że grupa, w której wartością jest cierpienie i ściskające za serce opisy nie jest grupą dla mnie. Ja nie chcę się użalać, taplać w bólu i nieszczęściu. Chcę iść dalej i cieszyć każdą dobrą chwilą, widzieć pozytywy nawet, gdy toną w morzu niepowodzeń, kłód pod nogami i wylanego barszczu." Dlatego napisała pani książkę "Pół mózgiem pół serio"? Jest ona niczym nowy pamiętnik Bridget Jones. Tym razem nie o jej sercowych perypetiach, ale udarze. Skąd u pani takie pokłady poczucia humoru?

- Nie wiem do końca, skąd to się wzięło, bo jestem osobą bardzo emocjonalną. Potrafię płakać nawet na reklamach, już nie wspomnę o filmach. Nawet na animowanym potrafię tonąć we łzach. Wydaje mi się, że uruchomiły się we mnie jakieś mechanizmy samozachowawcze. Nawet, jak miałam moment zwątpienia, sama siebie ciągnęłam w dół i zaczęło mi brakować siły, uruchamiał się we mnie alarm. Wiedziałam, że nie mogę się poddawać, muszę wziąć się w garść i iść dalej. Nie potrafię wytłumaczyć jak to się stało. Z natury jestem osobą radosną, uruchomiły się we mnie pokłady energii i pozytywnego myślenia, o których nie wiedziałam, że istnieją aż w takiej ilości. To mnie w dużej mierze uratowało. Na pewno pozwoliło mobilizować do dalszych ćwiczeń i optymistycznego patrzenia w przyszłość. Nie wpadłam w żadną depresję, nie poddałam się, choć zdarzało mi się, że usiadłam i płakałam. Ale się nigdy do końca nie załamałam. Nie miałam momentu, w którym pomyślałam, że moje życie nie ma sensu, czy że nie chcę żyć i nie będzie już ze mnie żadnego pożytku. Nie. Niczego takiego nie miałam. 

Ktoś podsunął pani pomysł, żeby napisać książkę?

- Nie, ja na to wpadłam. Książkę napisałam sama od A do Z i jestem z siebie niesamowicie dumna. Miałam prywatny profil na Facebooku i zaczęłam relacjonować znajomym to, co się dzieje: pierwsze pozdrowienia z sali udarowej, z plastrami podtrzymującymi połowę twarzy, z kroplówkami. To były żarty. Nie chciałam się otwierać, że jest mi smutno i źle, chciałam stworzyć radosną historię wariata. To, że mogłam pisać sprawiało mi ogromną przyjemność.  

Pisała pani wcześniej?

- Zawsze lubiłam, ale pisałam do szuflady i to był zupełnie inny styl - poważny. Tu, w ciężkiej sytuacji zmienił się zupełnie. Codziennie umieszczałam posty, ilustrując je często zdjęciami. Tworzyłam historie, które były tak naprawdę prawdziwe, czasami tylko dodałam coś od siebie, ale w szpitalu tyle się działo, że nic nie musiałam wymyślać. Jakkolwiek to zabrzmi - w szpitalu na tak ciężkim oddziale codziennie było coś wesołego. Można przeżyć śmieszne rzeczy, tylko trzeba umieć na to w inny sposób patrzeć i zauważać inne rzeczy. Pisałam posty, znajomi komentowali, chwalili że świetnie piszę, że mam fajne poczucie humoru, że powinnam wydać książkę. Leżąc w szpitalu zaczęłam kombinować, że może faktycznie ją napiszę? Po wszystkich moich szpitalnych perypetiach zapisałam się na psychoterapię, na którą uczęszczam do dzisiaj, więc kiedy wspomniałam o napisaniu książki, pani psycholog, stwierdziła, że to może być dobrzy pomysł - terapia dla mnie i rehabilitacja mózgu, która uruchamia szereg procesów myślenia. Może też to być rehabilitacja mojej lewej ręki, która nadal nie jest do końca sprawna - czyli same pozytywy. A poza tym mogę też dać coś innym, choć najważniejsze było skupienie na sobie. Kupiłam stolik na komputer do pracy w łóżku i zaczęłam pisać, a jak zaczęłam, to poleciało. Zerkałam na Facebook, na swoje posty, żeby mniej więcej utrzymać chronologię wydarzeń i tak naprawdę książka napisała się sama. Sprawiało mi to ogromną radość, czułam się doskonale pisząc. Nie przeżywałam tego na nowo, nie. Śmiałam się wspominając te wszystkie rzeczy. Jestem strasznie dumna, że książka jest, chociaż do końca nie wierzę, że to zrobiłam. Fajnie, że coś po mnie zostało. 

- Pisanie na klawiaturze komputera sprawia mi ogromną trudność, to jest cały czas mozolna praca, bo najmniejszym palcem lewej ręki i palcem serdecznym naciskam a to na caps lock, a to opadnie mi palec na literę "a" i potem mam w jednej linijce wielkie litery A i muszę je kasować, to jest naprawdę ciężkie. Denerwuję się jak robię błędy i muszę je później poprawiać. Niestety - wpatrywanie się w ekran, myślenie i kontrolowanie literek, oprócz tego, że jest dla dobrą rehabilitacją dla mózgu, to jest też bardzo męczące. Pisanie kończy się bólem głowy, ale to są małe skutki uboczne, które da się przełknąć.  

 Przeczytaj fragment książki Zuzanny Butkiewicz "Pół mózgiem pół serio"