Ktoś kiedyś napisał, że na jego miejscu by się zabił. Wojtek ironizuje, że wraz z zakupem wózka elektrycznego pojawiła się taka możliwość. Nie, nie zamierza z niej skorzystać. Ale nie ulega wątpliwości, że poczucie humoru ma dociśnięte do dechy.
Ksywkę wybrał fajną, nośną. Carpigiani, jak lody kręcone. Tak mógłby nazywać się drink z palemką. Ale gdy dopytuję, dowiaduję się, że po imieniu też można mówić, też będzie dobrze. Ważne, żeby zwracać się do Wojtka, zamiast ignorować go i prowadzić rozmowy nad jego głową, co zresztą zdarza się notorycznie.
Bo z niepełnosprawnymi społeczeństwo ma problem - mówi do nich o czym innym i jakimś takim innym językiem, jeśli w ogóle. Z jakichś kalkulacji wyszło ludziom, że lepiej odezwać się do osoby towarzyszącej. A Wojtkowi akurat zawsze ktoś towarzyszy.
Miał cztery lata, gdy zaczęło dziać się źle. Chodząc wspinał się na palce. Lekarka przepytana na tę okoliczność uznała, że mały najpewniej jest leniwy i to dlatego.
Diagnoza, już ta prawdziwa, brzmiała: dystrofia mięśniowa Duchenne’a. Dwa lata później choroba nabrała rozpędu. Po kolejnych trzech posadziła chłopca na wózku.
Od razu było wiadomo, że z tym schorzeniem lekko nie będzie. Postępuje bowiem szybko, nieodwracalnie odbierając władzę nad ciałem. Pacjenci najpierw przestają biegać, później chodzić, w końcu samodzielnie oddychać.
Swoją drogą, można by się zastanawiać, czy rzeczywiście ktoś kiedyś chodził na palcach z lenistwa.
Rodzice chłopaka, choć światli i postępowi, w desperacji próbowali różnych rzeczy. Wozili go do uzdrowicieli, znachorów, w tym też szarlatanów sprzedających nadzieję bez żadnej odpowiedzialności, podejmujących się uleczyć nieuleczalne. Raz przejechali 700 kilometrów, by poddać syna hipnozie w Bieszczadach. Na miejscu okazało się, że domniemany hipnotyzer podejmuje gości będąc na lekkim rauszu. Potem był bioenergoterapeuta, który przyjmował nietypowo, bo w kościele i jeszcze kilku innych.